
Toyota właśnie wypuściła na rynek samochód, który de facto, w aktualnych realiach Zielonego Ładu 2025, nie powinien już się pojawić. Ostatni Mohikanin, ostatni z ostatnich na europejskim rynku samochodów terenowych w konfiguracji czysto spalinowej – bez hybryd miękkich i twardych, bez ładowania i innych podobnych rozwiązań. Jakby to mój starszy syn powiedział: „czysty diesel z adblue”.
Land Cruiser – wóz legenda, w najnowszej wersji na Europę nazwany modelowo 250. Samochód na ramie, ze stałym napędem na cztery koła, reduktorem, blokadą centralnego i tylnego dyferencjału oraz rozpinanym przednim stabilizatorem, aby jeszcze bardziej zwiększyć jego dzielność terenową. Taki Texas Ranger Oldschool Edition. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia i pierwszego testu.
Toyota, w porównaniu do poprzedniego modelu Land Cruiser 150, poprawiła wiele. Przeprojektowała nadwozie, które teraz, jak przystało na pojazd terenowy, jest bardzo kanciaste i wyraziste. Wnętrze zostało zaprojektowane z jeszcze większą dbałością o komfort i funkcjonalność – Japończykom udało się to znakomicie. Do tego dodano nową, ośmiobiegową skrzynię biegów, tworząc wyśmienitą kombinację. Jeśli dorzucimy do tego znany od kilkunastu lat rzędowy silnik Diesla o pojemności 2,8 litra, mocy 208 KM i momencie obrotowym 500 Nm, to w garażu mamy naprawdę jeden z ostatnich prawdziwych samochodów terenowych o wysokiej niezawodności. Dowiezie nas tam, gdzie chcemy, i mamy niemal stuprocentową gwarancję, że wrócimy nim do domu bez obaw o awarie mechaniczne.

Taka właśnie jest Toyota – przewidywalna. „Nudna” to oczywiście złe słowo, ale w tym kontekście oznacza stabilność i trwałość. Na zakończenie tych peanów wspomnę jeszcze o podgrzewanych przednich i tylnych siedzeniach, chłodzonych przednich fotelach, lodówce oraz systemie audio JBL – jak w klasie wyższej segmentu SUV. A to przecież „tylko” terenówka! Dużo superlatyw, ale Land Cruiser 250 zrobił na mnie naprawdę ogromne, pozytywne wrażenie.
Teraz jednak kamyczek do ogródka – oczywiście nie Toyoty, lecz europejskich regulatorów, którzy zażyczyli sobie obowiązkowych asystentów jazdy. Moim zdaniem bardziej przeszkadzających niż pomocnych systemów, które pikają, gdy nie patrzysz na drogę, pikają, gdy zmieni się przydrożny znak, pikają, gdy przekroczysz prędkość… Słowem – pikają za dużo. Oczywiście można to wyłączyć, ale przed każdym startem trzeba poświęcić cztery minuty na klikanie w ustawienia. Po ponownym uruchomieniu samochodu wszystko trzeba robić od nowa.

Nie wiem, jak Wam, ale mi, jako kierowcy z długoletnim stażem, te systemy naprawdę przeszkadzają i czuję się przez nie mocno ubezwłasnowolniony. Czy naprawdę potrzebujemy aż takiej ingerencji w nasze życie? Ja osobiście nie. Dlatego przed każdą podróżą tracę te cztery minuty, by wyłączyć systemy, które w mojej ocenie są zbędne.
A Wy jak do tego podchodzicie? Czy Waszym zdaniem to w porządku, czy może jednak mamy już za dużo elektronicznej regulacji naszych umiejętności jako kierowców?
Tak czy inaczej, Toyota Land Cruiser 250 ma już swoje miejsce w moim garażu i planujemy kilka pozaeuropejskich tras, które później Wam opiszę. Dawno tak nie polubiłem się z nowym samochodem. Dobry produkt, Toyota!
PS. Tekst nie jest sponsorowany – to opis moich osobistych odczuć.
Tomasz Kamiński
Z zamiłowania bloger motoryzacyjny
gentlemandriver.pl opisuje jego motoryzacyjne
życie i podróże. Testuje różne samochody i wyraża
odczucia o dzisiejszym świecie automobilizmu.
Prowadzi działania PR dla branży automotive.
Następny artykuł
Zewnętrzny dyrektor finansowy- elastyczne rozwiązanie dla nowoczesnych firm
Czytaj więcej